Taylor opowiada tę historię bezpretensjonalnie, nienachalnie. Oczywiście to tyleż prostota reżyserskiej powściągliwości co prostota malutkiego budżetu. Grunt jednak, że z ekranu nie bije fałszem.
Słoń jako aktor – trudna sprawa. Duży, zwalisty, średnio ekspresyjny. Nic dziwnego, że ekranowe słonie zazwyczaj wspierają się na jakiejś protezie: a to charyzmatycznym ekranowym partnerze (Bill Murray w "Pięć ton i on"), a to dramatycznych okolicznościach (wojna w Wietnamie z "Operacji Słoń"), a to urokliwej rysunkowej animacji ("Dumbo"). W "Ratujmy Florę" nie ma żadnego z tych elementów. Jest tylko słoń – taki, jak każdy widzi. Czasem jednak słoń w zupełności wystarczy.
O tym zresztą jest cały film: o odzyskiwaniu słoniowej podmiotowości. Tytułowa Flora to słoń cyrkowy, który nie nadaje się już na sceniczne popisy: artretyzm i pół wieku na karku zrobiły swoje. Reżyser Mark Drury Taylor przekonuje jednak, że o losie zwierzęcia nie może decydować sceniczna użyteczność ani wypadkowa kosztów i przychodów. Niestety, koszty mają złośliwą tendencję do wchodzenia w drogę najbardziej humanitarnym odruchom: cyrku nie stać na zapewnie Florze emerytury w specjalnym rezerwacie, jej los wydaje się więc przesądzony. Dyrektor cyrku Henry (David Arquette) spuszcza głowę w akcie rezygnacji, jego córka, Dawn (Jenna Ortega), postanawia jednak wziąć sprawy w swoje ręce. Dziewczynka wykrada Florę i rusza z nią na poszukiwanie azylu.
"Ratujmy Florę" stanowi więc połączenie "Dumbo" i "Uwolnić orkę". Z pierwszego filmu wzięto cyrkową otoczkę i słoniową opresję, z drugiego – motyw dziecka, które postanawia uratować swojego zwierzęcego przyjaciela. Wyprawa Dawn i Flory jest komitywą wyrzutków, którzy "głosu nie mają", a mimo to postanawiają zawalczyć o swoje. Na drodze stanie im m.in. duet fajtłapowatych kłusowników oraz młody Sebastian, którego wujek ma niecne plany wobec słonicy. Pierwszych trzeba będzie zrobić w trąbę, drugiego przekabacić i nauczyć szacunku do zwierząt. Podróż Dawn będzie też – jak to zwykle w kinie drogi bywa – okazją do przepracowania traumy: w tym wypadku chodzi o utratę matki.
Taylor opowiada tę historię bezpretensjonalnie, nienachalnie. Oczywiście to tyleż prostota reżyserskiej powściągliwości co prostota malutkiego budżetu. Grunt jednak, że z ekranu nie bije fałszem. Twórca nie celuje w dramatyczne doliny ani komediowe wyżyny, trzyma się realizacyjnego środka i letniej narracyjnej temperatury. Ortega dźwiga ciężar swojej roli i dziarsko dzieli ekran z dużo bardziej imponującą partnerką. A sposobem na wdzięczne ogranie trudnego słoniowego emploi okazuje się stary dobry efekt Kuleszowa. Pokaż Florę w smutnym kontekście, a nagle z jej oczu wyziera bezbrzeżny smutek. Pokaż ją w kontekście wesołym, a jej trzepoczące uszy i wijąca się trąbą urastają nagle do pięknych gestów radości. Proste: Taylor chciał, by Flora nas wzruszyła, a potem ogrzała nasze serduszka – i mu się udało. Słonia w składzie porcelany brak.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu